(Post niewątpliwie dla cierpliwych)
Halloween to zwyczaj związany z maskaradą, odnoszący się do święta zmarłych. Nazwa oznacza wigilię wszystkich świętych (all hollows' eve). Dokładne pochodzenie nie jest znane. Uważa się, że święto wywodzi się od celtyckiego Samhain. Ponad 2 tysiące lat temu w Anglii, Szkocji, Walii i północnej Francji w ten dzień ostatecznie żegnano lato i witano zimę. Kończył się etap wzrostu roślin, życia, a zaczynał etap zimowego odpoczynku. Zwyczajowo tańczono wtedy wkoło ognisk i składano ofiary z zebranych plonów i zwierząt. Wierzono, że w noc z 31 października na 1 listopada granica między naszym światem i zaświatami staje się bardzo cienka, a duchy korzystają z tego i przychodzą ogrzać się w cieple ognia i światła. Dobre duchy zapraszano do stołu, wyprawiano dla nich uczty, ale przed złymi trzeba było się bronić. Jednym ze sposobów było przebieranie się za czarownice, zombie, czy inne potwory. Także wydrążona dynia ze świeczką w środku miała być straszakiem na niepożądanych gości. W Halloween był także zwyczaj przepowiadania przeszłości przez wiedźmy, którym nieodzownie towarzyszyły czarne koty. Dziś to czas zabaw typu „cukierek albo psikus”, zjadania wiszących na sznurku ciastek, czy jabłek, a także maskarad. Kolorami Halloween są oczywiście czarny i pomarańczowy.
Na gruncie polskim zwyczaje związane z Halloween możemy odnieść do obchodzonych w podobnym okresie dziadów, nazywanych czasem zaduszkami. Podobnie jak podczas Halloween zapraszano dusze zmarłych do uczty, by zapewnić sobie ich opiekę przez cały rok. Nazwa „dziady” pochodzi od wędrowców, włóczęgów, często nazywanych właśnie dziadami. Wierzono, że mają oni kontakt ze zmarłymi. Byli swoistymi łącznikami z zaświatami. W czasie dziadów modlono się za zmarłych. Dziś to właśnie ten element jest najistotniejszy w obchodach świąt pierwszego i drugiego listopada. Liczy się przede wszystkim szacunek, jaki okazujmy naszym bliskim zmarłym oraz pamięć o nich.
Wstęp takiej treści przedstawiłam ostatnio dzieciom w jednej z kaliskich podstawówek. Jeszcze w sierpniu spotkałam się przy jakiejś okazji z koleżanką, która pracuje w szkole. Znając moje zamiłowanie do rękodzieła, Aneta zapytała, czy nie zrobiłabym dla jej dzieciaków ze świetlicy warsztatów. Zgodziłam się bez zastanowienia! Pozostawała do wyboru okazja. W drodze eliminacji wybrałyśmy Halloween właśnie. Postanowiłyśmy, że zrobimy z dziećmi 3 rzeczy – lampion ze słoika (do wyboru duch, dynia i mumia), a z masy solnej paluch czarownicy (pierwowzorem były słynne ciasteczka) oraz samą czarownicę.
Sama wykonałam najpierw każdą z tych rzeczy, żeby dzieci miały jakiś przykład i żeby sprawdzić, ile czasu nam to zajmie. Pomyślałam też, że najlepiej będzie, jeśli zrobię dla każdego porcję masy już zabarwionej, bo na lepienie i malowanie nie było szans. Zabarwiłam więc masę na etapie produkcji. O pomoc i radę poprosiłam naczelną masosolankę blogosfery, Wiolę z rękodzieło-art. W ruch poszły przyprawy – kurkuma, kakao, cynamon, papryka. Do tego jeszcze w szufladzie znalazłam barwniki do jajek. Efekt przeszedł moje oczekiwania! Piękne, wyraziste kolory, a zapachy iście jesienne. A że do dekoracji użyliśmy jeszcze goździków i ziaren kawy, to wierzcie mi – było pysznie!
Obładowana niczym juczny muł szlam we wtorkowe i środowe popołudnie do szkoły. Nawet przebrałam się za czarownicę (choć kolega w pracy stwierdził, że nie muszę się przebierać).
fot. Aneta M. |
fot. Aneta M. |
Dzieci (klasy 1-3) zaskoczyły mnie totalnie swoją otwartością, szczerością, zaangażowaniem. Niektóre niestety trochę zbyt często chciały, by coś zrobić za nie, ale były też i takie, które wykazały się niesamowitą inwencją twórczą i kreatywnością. Powiem Wam szczerze, że jestem zachwycona pracą z nimi i z chęcią takie warsztaty powtórzę. Zapraszam do obejrzenia fotek:
fot. Aneta M. |
Jeszcze tylko na koniec chciałam tylko o czymś Wam nadmienić. W każdej szkole są świetlice i nasze dzieci spędzają w nich mnóstwo czasu. Pracownicy dwoją się i troją, by dzieci się tam nie nudziły. Jednym ze sposobów są zajęcia plastyczne. Niestety świetlice mają bardzo ograniczone budżety, proszą rodziców o dodatkowe wpłaty. A my, rodzice, mając opłat szkolnych po dziurki w nosie, lekceważymy to. Bo jak nie jest obowiązkowe, to po co. Tymczasem na zorganizowanie takich warsztatów dla 30 dzieciaczków wydaliśmy... całe 40 zł! A może mogłybyście zorganizować podobne zajęcia w szkołach w Waszych miastach? Następne w kolejce jest Boże Narodzenie. Lampion ze słoika, ozdabianie styropianowej bombki, cokolwiek! Dla dzieci to frajda, coś innego, nowego. A dla nas satysfakcja gwarantowana! Ze swojej strony powtórzę – te warsztaty były dla mnie wyjątkowym przeżyciem i dziękuję Anecie, że się o nie wtedy mnie zapytała. Pomyślcie o tym przez weekend, jeśli znajdziecie czas. A już na pewno uważajcie na drogach. Pozdrawiam Was cieplutko!